Little Mushroom

Rozdział 6310 min. lektury

Po drodze natknęli się na wrak samolotu. Wyglądał identycznie jak ten, którym leciał Lu Feng. An Zhe ocenił mniej więcej kierunek lotu i wywnioskował, że to on musiał się rozbić przed maszyną pułkownika. Był świadkiem jego upadku.

Po trzech czy czterech wypadkach na niebie nie pojawiło się więcej samolotów. Można było domniemać, że baza także zauważyła, że dzieje się coś niepożądanego i zaniechała dalszych działań. Jednak ten samolot był w o wiele lepszym stanie od myśliwca Lu Fenga. Nie wybuchł i poza mocnymi wgnieceniami był cały.

Sędzia podszedł do niego i wydobył czarną skrzynkę. Zawahał się przez chwilę, po czym wszedł do kokpitu poprzez roztrzaskane drzwi z wyraźnymi śladami ugryzień po bokach.

Potwór zjadł ciało pilota. Krew na szczątkach ubrań już wyschła, a kości rozrzucone były po podłodze. Czaszka leżała pod konsolą sterowania, z której została tylko połowa. Na jej brzegach widoczne były ślady zębów.

An Zhe wszedł za pułkownikiem. Przez chwilę Lu Feng pragnął wyprosić chłopaka na zewnątrz, by się nie przestraszył, lecz zauważył jego spokojne spojrzenie i zrozumiał, że nie boi się ludzkich szczątków.

Pod konsolą leżała instrukcja lotu, będąca skarbnicą wiedzy każdego pilota. Zapisano w niej podstawy posługiwania się myśliwcem i znajdującymi się na pokładzie urządzeniami, a także różne rozwiązania nieoczekiwanych sytuacji.

Lu Feng wziął ją do ręki, zauważając coś dziwnego. Czarny tusz wbił się głęboko w papier, rozciągając z każdego znaku cienkie macki. Pismo w dziwny sposób się zniekształciło, przypominając mroczne symbole. An Zhe przyjrzał się im uważnie, próbując coś odczytać. Na tej stronie umieszczono informacje o różnych typach awarii silnika. Aż do ostatniej chwili pilot przeglądał podręcznik, starając się znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji. Samolot i tak się rozbił, instrukcja upadła na ziemię, a ludzie umarli.

Sędzia wyciągnął An Zhe z samolotu i postawił go na ziemi, mówiąc:

Myśliwiec, którym leciałem, też rozbił się z powodu usterki silnika.

An Zhe zmarszczył brwi.

Jednak były też problemy z innymi częściami – dodał po chwili pułkownik.

Czy to możliwe, że popełniono błąd podczas konstrukcji? – zastanawiał się chłopak.

Wielokrotnie lecieliśmy myśliwcami PJ na misje, a do tego tuż przed odlotem były serwisowane.

Wrócili do Xi Beia i staruszka. An Zhe wciąż nie rozumiał, dlaczego doszło do awarii, więc zapytał:

No to dlaczego?

Nie wiem. – Pułkownik rzadko wypowiadał te słowa. Po chwili najwyraźniej coś sobie przypomniał, bo dodał: – PL1109 też miał awarię silnika, lecz udało się nam bezpiecznie wylądować.

PL1109 to najbardziej zaawansowany technologicznie myśliwiec będący w posiadaniu ludzi. Zrozumiał znaczenie słów Lu Fenga – najwyraźniej latanie nie było już bezpieczne. Wyglądało na to, że niedługo po opuszczeniu bazy, gdy An Zhe odwrócił się, by po raz ostatni spojrzeć na Główne Miasto i zobaczył powoli spadający PL1109, to Lu Feng był na skraju życia i śmierci.

W takim razie… – wyszeptał An Zhe. – Czyli w przyszłości nie będziesz latał już samolotami?

Pułkownik nie odpowiedział, mierzwiąc tylko włosy chłopaka.

Pokrótce opowiedzieli sytuację Xi Beiowi, po czym ruszyli dalej. W zasięgu ich wzroku była wyłącznie dzicz.

Naprawdę jest mniej potworów. – Xi Bei się rozejrzał. – Przeważnie było ich tutaj dość sporo.

An Zhe zrozumiał, co to oznacza. Małe czy duże, wiele istot zginęło w paszczach mieszańców genetycznych. Sprawiło to, że okolica była bezpieczniejsza, lecz napotkane stworzenia będą o wiele bardziej niebezpieczne. Jednak wszystkie te zmiany zaszły zaledwie w ciągu dziesięciu dni. Słabe potwory wyginęły w zastraszającym tempie. An Zhe przypomniał sobie istotę, która łapczywie pożerała geny – jej zachowanie było niezwykle niecierpliwe.

W jego pamięci znajdowało się podobne wspomnienie z końca jesieni w Otchłani. W zimie to miejsce stawało się chłodne i mokre. Po pierwszym śniegu ziemia i drzewa zamarzały. Potwory nie wychodziły, ukrywając się w ciepłych jaskiniach. By przeżyć tę porę, szaleńczo się nawzajem zabijały, z desperacją pożerając mięso i krew, by zdobyć jak najwięcej składników odżywczych. Czasami zabierały swoje ofiary do jaskiń na dłuższe przechowanie. Miesiąc poprzedzający zimę był najbardziej niebezpiecznym i krwawym okresem w Otchłani. Teraz identyczna sytuacja miała miejsce tutaj.

Ich podróż nie trwała długo. Przez całą drogę ostrożnie wybierali skryte ścieżki. Poszczęściło im się i nie napotkali żadnych okropnych istot.

Wyruszyli o ósmej rano, a półtorej godziny później przed nimi pojawiło się miasto na wpół zakopane w piasku. Było ogromne. Gdy się zbliżyli, nie byli w stanie zobaczyć jego końca. Zarysy ulic były niewyraźnie widoczne pomiędzy niekończącymi się budynkami. W przeciwieństwie do identycznych wieżowców Bazy Północnej tutaj zabudowa była rozproszona i nieregularna. Wysokie i niskie budynki stały obok siebie i dało się zauważyć, że niektóre z nich miały okrągły kształt, a inne prostokątny. Droga szła zygzakiem, a w samym centrum miasta wznosiła się ciemnoczerwona wieża. Połowa wiaduktu się zapadła i zwisały z niego gęste, suche pnącza. Przy głównej drodze stały budynki w różnych barwach, lecz było ich tak wiele, że szybko zlały się w oczach An Zhe w mglistą szarość.

Chłopak spojrzał w dal. Gdyby nie zobaczył tego na własne oczy, to nigdy by nie pomyślał, że na świecie istniało tak rozbudowane miasto. Gdyby tutaj mieszkał, to na pewno ciągle by się gubił.

Ciemne chmury zasłoniły słońce. Niebo było pochmurne i lekko zamglone.

Chodźcie za mną – powiedział im Xi Bei. – Ludzie z naszej kopalni często tutaj przychodzili po zapasy. Właściwie mogliśmy tu zamieszkać, ale baliśmy się potworów. Dziadek nie wie dlaczego, ale jaskinia była najbezpieczniejsza. Jeden z moich wujków uznał, że życie pod ziemią jest zbyt ciężkie i przeprowadził się tutaj, lecz nigdy więcej już o nim nie słyszeliśmy.

Xi Bei przeszedł między blokami, docierając do mocno zabudowanej strefy. Wielkie, szare wieżowce mieszkalne tłoczyły się jeden przy drugim, a w oddali widać było skwer, na którego środku znajdowała się biała kula. W ciszy słychać tylko było świst wiatru i ich kroki. Lu Feng był odpowiedzialny za obserwowanie otoczenia.

Już prawie jesteśmy na miejscu. To tuż za tym skwerem – powiedział Xi Bei, który niósł dziadka z pochyloną nisko głową.

W tej chwili dźwięk dobył się z gardła staruszka. Jego struny głosowe wibrowały, stale emitując jedną frazę. Flegma zalegała mu w krtani, więc jego głos nie był zbyt wyraźny. Ledwo dało się cokolwiek usłyszeć.

Ucie… Ucie…

Co? – zastanawiał się Xi Bei.

Lu Feng nagle się zatrzymał. An Zhe spojrzał na niego, zauważając, że wpatruje się w skwer. W następnej chwili wymówił jedno, krótkie słowo:

Uciekajcie!

Nie było czasu do namysłu. An Zhe został mocno pociągnięty za ramię i odruchowo poszedł za Lu Fengiem, który pobiegł do najbliższego budynku. Xi Bei nie wiedział, co się dzieje, lecz szybko podążył za nimi z dziadkiem.

An Zhe był zaznajomiony ze strukturą tego bloku – była identyczna, jak wieżowce w Mieście Zewnętrznym. Gdy tylko wszedł na korytarz, powitał go szkielet w szarobiałych ubraniach, opierający się o ścianę jakby się z nią scalił. Jednak nie było czasu na bliższe oględziny. Jego ciało było słabe, więc bardzo powoli wspinał się po schodach. Lu Feng szybko wziął go na ręce, sprawnie pokonując kolejne stopnie pomimo dodatkowego ciężaru. Klatka schodowa była bardzo przestronna, a na pierwszym piętrze ujrzeli kolejne trzy ciała. Gdy dotarli na ósme piętro, to wreszcie zobaczyli otwarte drzwi, więc pułkownik szybko wbiegł do środka z An Zhe. Jak tylko dołączyli do nich Xi Bei z dziadkiem, Lu Feng zamknął drzwi. Wszystkie powierzchnie pokryte były kurzem, a na sofie w salonie leżał kościotrup.

W mieszkaniu były trzy sypialnie i dwie przestrzenie wspólne. Okna rozciągające się od podłogi po sufit dawały widok na północ i południe.

Lu Feng postawił An Zhe na ziemi. Jego oddech był dość ciężki, bo przed chwilą dał z siebie naprawdę wiele. Chłopak widział go takim po raz pierwszy.

W następnej chwili zauważył, że strasznie blady Xi Bei spogląda zagubionym wzrokiem przez okno.

An Zhe również spojrzał w tamtą stronę.

Biel.

Biały, okrągły i wysoki na pół piętra potwór szedł dziwnie. Prawie unosił się nad ziemią, powoli sunąc jak duch. To właśnie to znajdowało się w oddali na skwerze. An Zhe myślał, że to jakiś rodzaj białej dekoracji, lecz w rzeczywistości był to potwór.

Zmierzał prosto w tę stronę, a gdy był zaledwie dwie przecznice dalej, to w końcu mogli mu się uważnie przyjrzeć. Spod niego wyrastała groteskowa masa przypominająca ośmiornice i ślimaki. Połowa była odpowiedzialna za poruszanie, a reszta ciągnęła się za nim. Jego ciało było prawie idealnie okrągłe i pokryte przezroczystą membraną, która niekiedy przybierała szarą barwę. Pod nią widać było niezliczoną ilość czarnych, mięsistych obiektów, których nie dało się opisać słowami. Przypominały narządy, grube macki, kończyny i inne części ciał, które ciągle się poruszały.

Gdy zbliżył się do ich wieżowca, dało się dostrzec jeszcze więcej szczegółów. Był to typ mieszanego potwora będącego całkowicie poza ludzkim zrozumieniem. W ogóle nie było widać jego oczu. Xi Bei gapił się na niego, tak jakby za sekundę miał umrzeć ze strachu.

Potwór zbliżał się coraz bardziej.

Wszyscy wstrzymali oddechy.

Tłumaczenie: Ashi

2 Comments

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.