An Zhe nie spał od dwudziestu godzin. Od incydentu z panią Lu minęło około pięciu lub sześciu godzin, a teraz była północ. Nic nie wyjawił doktorowi, więc gdy upłynął limit czasu, starszy pułkownik stracił cierpliwość i nakazał go torturować, aby wymusić przyznanie się do winy.
Pokój przesłuchań był doskonale wyposażony, a metoda ludzkich tortur nie powodowała uszkodzenia ciała ani rozlewu krwi. Była bardzo cywilizowana i wykorzystywała elektryczność. Prąd przepływający przez ciało chłopaka wywoływał uczucie, jakby tysiące jadowitych mrówek jednocześnie gryzło jego zakończenia nerwowe.
To bolało. Nigdy wcześniej nie doświadczył takiego bólu. An Zhe zamknął oczy i dyszał, drżąc na całym ciele. Był zlany potem, a każda komórka jego skóry dygotała. Czy jego zarodnik też był kiedyś tak traktowany w laboratorium? Kto wie.
Pośród bezgranicznego bólu tracił świadomość. Jego umysł ogarnął chaos i przebiegały przez niego niezliczone myśli. Nie wiedział jednak, o czym myślał, po prostu czuł, że to bardzo ważne.
Nie miał pojęcia, jak długo to trwało. Ta bolesna męka rozciągała każdą sekundę i wydawała się trwać całe życie. Nagle usłyszał hałas dobiegający z korytarza.
– Doktorze, częstotliwość pola magnetycznego wzrasta! – Przeraźliwy krzyk otrzeźwił chłopaka. Atmosfera w pokoju przesłuchań także uległa zmianie. Serca An Zhe zabiło mocniej. Częstotliwość pola magnetycznego rosła, co oznaczało, że wracała do normy. Podziemna Baza Miejska została ocalona. Oznaczało to również powrót Lu Fenga, o ile jeszcze żył.
Rozległ się podekscytowany głos lekarza:
– Wzrasta? Czy to nie wspaniałe? Da się przywrócić normalną częstotliwość?
– Nie wiem – odrzekł nieznany głos. – Jednak zorza już się pojawiła, a wahania częstotliwości wskazują, że Podziemna Baza Miejska reguluje ją ręcznie, co znaczy, że jest bezpieczna.
– Mój Boże… – Głos doktora drżał. – Naprawdę… zostali ocaleni. Komunikacja! Czy przywrócono komunikację? Skontaktuj się szybko z wojskiem i poproś o otwarcie kanału awaryjnego. To, co się tu wydarzyło, to za wiele. Musimy powiedzieć Lu…
– Doktorze – przerwał mu nagle Seraing. – Właśnie otrzymałem pilną wiadomość od wojska. Mamy rozkaz nie kontaktować się w żaden sposób z pułkownikiem – dokończył szeptem.
Nastąpiła chwila ciszy.
– Dlaczego? – zapytał lekarz.
– Nie… nie wiem – zająknął się Seraing. – Być może to z powodu pani Lu i An Zhe.
W nagłym olśnieniu młodzieniec przypomniał sobie, o czym myślał wcześniej.
On sam był złoczyńcą, który ukradł ważną próbkę.
Pani Lu była gatunkiem heterogenicznym, który zainfekował cały Ogród Edenu.
Zarówno on, jak i pani Lu byli bezpośrednio powiązani z Lu Fengiem.
Odkaszlnął kilka razy i rzekł słabym głosem:
– Powiem…
Prąd zniknął, a jego umysł stał się klarowniejszy. Teraz żałował tego, co właśnie wyjawił doktorowi o Edenie, pani Lu i królowej pszczół. Wierzył jednak, że lekarz będzie w stanie zrozumieć jego intencje.
Jednak skutki uboczne wywołane przez porażenie prądem były zbyt duże. W ogóle nie mógł mówić, a jego umysł był otępiały. Całe jego ciało się trzęsło i łapały go skurcze. W końcu lekarz otworzył drzwi pokoju przesłuchań i przyniósł mu szklankę wody z glukozą.
Stan chłopaka się poprawił.
– To, co mówiłem wcześniej, było kłamstwem. Jestem gatunkiem heterogenicznym – oznajmił. – Istnieje rodzaj fluktuacji, który może wywoływać infekcje bezkontaktowe, a gatunki heterogeniczne mogą je wyczuć. Pięć dni temu miałem kontakt z Sinanem w Latarni i się zaraziłem. Zniszczyłem odporną próbkę, ponieważ się dowiedziałem, że jest bardzo ważna dla ludzi. W obawie przed pościgiem uciekłem do Edenu, a pani Lu potraktowała mnie bardzo przyjaźnie. Byłem pod wpływem sezonu lęgowego i zaraziłem tamtejsze kobiety, z panią Lu na czele.
Doktor spojrzał na niego i zmarszczył brwi.
– O czym ty mówisz?
– Mówię, że jestem gatunkiem heterogenicznym, który posiadł ludzki intelekt. Zaraziłem się pięć dni temu. – Ton An Zhe był bardzo lekki i pewny. Wiedział, że jego kłamstwa były niezdarne, ale pomysłowość lekarza pozwoli mu je zrozumieć.
Mężczyzna nagle drgnął, a jego głos zadrżał.
– Ty…
Znienacka w powietrzu pojawiła się śnieżnobiała grzybnia. Oczy lekarza rozszerzyły się, lecz w następnej chwili strzępki siłą zakryły mu usta i nos. Kiedy człowiek się dusi, instynktownie otwiera usta, próbując coś powiedzieć. Grzybnia skorzystała z okazji, by wedrzeć się do ust mężczyzny.
Po gwałtownym ataku kaszlu oczy doktora zaszły mgłą. W następnej chwili upadł nieprzytomny.
Seraing wyciągnął pistolet.
– Jeśli wróci Lu Feng albo wojsko będzie pytało, powtórz im to, co powiedziałem wcześniej – powiedział młodzieniec z delikatnym przynagleniem, spoglądając na sędziego. – Kiedy straciłem rozum i chciałem zaatakować doktora, zabiłeś mnie i moje ciało wyparowało. Nie ma już na świecie kogoś takiego jak ja.
Seraing wycelował w niego broń.
– Dlaczego to zrobiłeś? Czym do cholery jesteś?
– Ja… – An Zhe powoli ścisnął w dłoni odznakę Sądu Procesowego. Był grzybem, ale nie mógł tego powiedzieć. Właśnie zamierzał odejść, na co był zdecydowany od samego początku. Po jego odejściu nie miało znaczenia, jak widzą go inni. Wiedział, jak ważna była baza ludzka dla Lu Fenga. Powodem, dla którego mógł do niej wejść, było to, że Sędzia postanowił mu uwierzyć. Wiedział, jak cenne było to zaufanie.
Gdyby Lu Feng wrócił, poznałby prawdę i dowiedziałby się, jak bardzo jego matka znienawidziła i była rozczarowana bazą, jak na wpół dobrowolnie została gatunkiem heterogenicznym i ostatecznie zniszczyła cały Eden. W dodatku człowiek, który stał u jego boku i któremu ufał, był heterogeniczny i knuł podstępne plany odnośnie próbki.
Co by się stało z Lu Fengiem? Czy by to zaakceptował? An Zhe nie wiedział, ale nie chciał, aby pułkownik musiał stawiać czoła takim sprawom. Nie dlatego, że martwił się, jak w bazie będą na niego patrzeć. Z Lu Fengiem nie łączyła go głęboka przyjaźń i był nawet mocno zastraszany przez tego mężczyznę. Po prostu… po prostu uważał, że pułkownik jest bardzo dobrym człowiekiem.
Pani Lu powiedziała, że Lu Feng nie umrze spokojną śmiercią. Najbardziej żałowała tego, że nie zobaczy dnia, w którym Sędzia popadnie w obłęd. Więc… nie chciał narażać Lu Fenga na wstrząs. To było jedyne godne wzmianki życzenie An Zhe w stosunku do ludzkiej bazy.
Pani Lu odeszła i nie było żadnych dowodów jej śmierci. Niech to, co się dzisiaj wydarzyło, pozostanie zwykłym wypadkiem.
– Mam na myśli – wyszeptał – że nie jestem już człowiekiem.
Rozległ się huk i kula Serainga trafiła go w prawe ramię, a następnie wbiła się w przeciwległą ścianę. Chłopak zatrząsł się i wszystkie jego ubrania spadły na ziemię. Ciało zniknęło bez śladu. Przed oczami Serainga zamajaczył tylko biały cień, po czym nagle się rozpłynął, jakby był iluzją.
An Zhe szybko wślizgnął się do otworu wentylacyjnego znajdującego się za nim w rogu pomieszczenia. Nie obchodziło go, co pomyśli sędzia. Najszybciej jak potrafił poruszał się po skomplikowanym labiryncie rur, przeszukując jeden pokój za drugim, aż wreszcie znalazł puste biuro z oknem. Otworzył okiennicę, przybierając ludzką postać. Zorza zafalowała przed jego oczami. Oparł ramię na parapecie i zeskoczył w dół, jednocześnie zamieniając się w grzybnię. Po zewnętrznej ścianie zsunął się na ziemię.
Zorza właśnie się pojawiła, a zasilanie nie zostało jeszcze w pełni przywrócone. Na zewnątrz nie było nikogo i nie działał monitoring. An Zhe wrócił do postaci człowieka odzianego w białą szatę z grzybni i ruszył biegiem.
W każdej chwili ktoś mógł go przyłapać i był to najbardziej stresujący moment w życiu chłopaka. Przekroczył granicę Głównego Miasta i znalazł się w Mieście Zewnętrznym. W opuszczonej stacji zaopatrzenia znalazł plecak pełen prostych ubrań i prasowanych herbatników. Jednak najważniejszą rzeczą w nim była mapa. Objuczony plecakiem wyszedł, poruszając się wzdłuż trasy tranzytowej. To była długa podróż i szedł całą noc, ale to nie miało znaczenia.
Gdy zorza zaczęła blednąć, a niebo na wschodzie rozświetliło się nutką czerwieni, An Zhe dotarł do bramy Miasta Zewnętrznego.
Biuro kontroli, Sąd Procesowy… budynki przy bramach miasta wyglądały dokładnie tak samo, jak kiedy tu przyszedł, tylko przedmieście opustoszało i wszystko było pozamykane. Młodzieniec odwrócił się i podszedł pod sam mur. Wspiął się na szczyt opancerzonego pojazdu i wyciągnął rękę. Podczas wspinaczki jego palce przekształciły się w grzybnię. Na murze uwidoczniło się dziwne zjawisko, być może spowodowane kilkudniowym wiatrem słonecznym. Ściana był równomiernie pokryta warstwą piasku. Drobne ziarenka wyglądały na zintegrowane ze stalową powierzchnią, stopione w jedną całość. Kiedy grzybnia dotknęła ściany, biały pył zsunął się w dół, ale warstwa pod nim nadal pozostała piaskiem.
An Zhe wspinał się powoli, aż wreszcie stanął na szczycie muru. Wokół niego coś zadrżało. Podniósł wzrok i ujrzał dwie czarne pszczoły wielkości człowieka siedzące obok ciężkich karabinów maszynowych. Kilka podobnych zobaczył też w oddali. Można sobie było wyobrazić, że niedawno opuściły Ogród Edenu i zrobiły tu chwilowy postój.
Czarną pszczołę obudziły jego ruchy. Jej skrzydła zawibrowały, a ruchy ciała wskazywały, że zamierza odlecieć. Chłopak zacisnął usta i w jednej chwili podjął decyzję.
W następnym momencie część jego ciała zamieniła się w bardziej elastyczną, delikatniejszą i nieważką grzybnię. Rzucił się naprzód i owinął wokół czarnej pszczoły. Jego ciało opadło na kłujące włosy na korpusie owada.
Pszczoła była przestraszona. Jej skrzydła z brzękiem wibrowały, gdy wzniosła się gwałtownie w niebo.
An Zhe mocno przywarł do jej grzbietu. Chłodny poranny wiatr owiewał mu twarz. Zmrużył oczy, obrzucając spojrzeniem całą ludzką bazę. Słońce wzeszło i złote promienie zjawiskowego świtu zalały szare miasto. Nagle usłyszał ryk, który wydawał się dobiegać zarówno z daleka, jak i z bliska.
Jego oczy otworzyły się szerzej, gdy ujrzał, że odległy czarny punkt stopniowo się powiększa. Miał znajomy kształt samolotu bojowego PL1109. Jego ciemna sylwetka połyskiwała na złoto w obłoku świtania. Z obu stron asystowała mu drużyna skrzydłowych.
Prędkość lotu stopniowo malała, gdy cała formacja powoli zniżała pułap, przygotowując się do lądowania.
Lu Feng wrócił bezpiecznie. Ocalenie Podziemnej Bazy Miejskiej mogło się wydawać zadaniem niemożliwym, ale pułkownik był wszechpotężny.
Dźwięk pobudził czarną pszczołę, która poleciała szybciej w dal. Poranny wiatr rozwiewał rękawy An Zhe. Chłopak uśmiechał się z jakiegoś powodu, pomimo podmuchów zmuszających go do mrużenia oczu.
Przypomniał sobie, jak pierwszy raz zobaczył Lu Fenga pod bramą miasta. Tego dnia sędzia ludzkości patrzył na niego z daleka zimnymi, zielonymi oczami spod ronda kapelusza. Róże pani Lu zwiędły, ale miał nadzieję, że pułkownik zawsze pozostanie pułkownikiem.
– Żegnaj!
Tłumaczenie: Dianthus
Dzień sądu
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Tom II -
Róża
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Tom III -
Apokalipsa
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Rozdział 82
Rozdział 83
Rozdział 84
Dodatki
Ekstra 1
Ekstra 2
Ekstra 3
Ekstra 4
Ekstra 5
Ekstra 6
Ekstra 7
Ekstra 8
Ekstra 9
Ekstra 10
No i kurcze będę płakać takie smutne że grzybek rozstaje się z Lu Fengiem :płaku: :NieNie: Dianthus ślicznie ci dziękuje za rozdział :ekscytacja: