Little Mushroom

Rozdział 6210 min. lektury

An Zhe śnił.

Słyszał dźwięk padającego deszczu.

Krople wody spadały na szerokie liście, spływając po siatce żyłek i skapywały z brzegów na krzewy lub korzenie starych drzew, ostatecznie wsiąkając w mokrą glebę. W porze deszczowej doświadczył wielu takich sytuacji. Jego wspomnienia zaczynały się w momencie, kiedy cały świat był skąpany w deszczu.

Opadł z grzybowego kapelusza i zanim zaczęło padać, został zdmuchnięty przez wiatr na glebę. Tam pozostał w uśpieniu, dopóki nie poczuł zapachu wilgotnego powietrza po deszczu.

Niczego nie kontrolował. W wilgotnej glebie jego grzybnia rozprzestrzeniała się, powiększała i rozgałęziała. Strzępki rozrastały się na boki i splątywały ze sobą. Wyrósł ze spory mniejszej niż ziarno piasku i przeobraził się w kłąb grzybni, a w końcu wykształcił trzon i kapelusz.

Wszystko było logiczne. Grzyby, w przeciwieństwie do ludzi, nie muszą się uczyć od poprzednich pokoleń. Nie miał żadnych wspomnień o mateczniku, który zapoczątkował jego istnienie. Po prostu dokładnie wiedział, co chciał uzyskać w glebie, tak jakby wynikało to z jego własnych doświadczeń. Wiedział również, kiedy powinien się narodzić, co powinien zrobić i kiedy powinien umrzeć. Jego życiową misją było wydanie na świat zarodnika, który by rósł, a on by umarł. W porze deszczowej od niepamiętnych czasów niezliczone spory opadały na ziemię.

Dźwięk deszczu rozbrzmiewał w jego uszach i otaczał go zewsząd. Przenikał jego ciało, umysł i wspomnienia. Był wszędzie, jakby do czegoś przynaglając. To, co nastąpiło później, było fluktuacją pochodzącą z odległego nieba, wypełniającą go bezgraniczną pustką i grozą – dopóki nie otworzył oczu.

Wiszący na ścianie kwarcowy zegar wskazywał dziewiątą rano. Obok nie było nikogo, a on spoczywał owinięty w kołdrę. Jednak nadal czuł ciepło objęć Lu Fenga, gorący dotyk na skórze, który aż parzył. Pułkownik początkowo obejmował jego barki i górną część ciała, ale w środku nocy chłopakowi zrobiło się niewygodnie od tego nacisku. Ramiona mężczyzny zsunęły się trochę i spoczęły na jego talii, a dłonie w okolicach brzucha.

Wydawało mu się, że objęcia Lu Fenga odgradzają go od wszelkiego niebezpieczeństwa. Wypełniał go spokój, chociaż ten człowiek był największym zagrożeniem. An Zhe nie pamiętał, jaki nastrój towarzyszył mu podczas zasypiania.

Gapił się bezmyślnie przed siebie. Poruszył palcami, czując miękkość kości. Miał wrażenie, że zbyt długa drzemka wyssała z jego ciała wszystkie siły.

Powietrze było przesiąknięte wilgocią, jakby właśnie padało.

Przypomniał sobie swój dziwny, surrealistyczny sen, siadając na łóżku i wyciągając ręce. Wydobycie zarodnika z brzucha było okrucieństwem. Jedynie oficer o nazwisku Lu mógłby to zrobić tak brutalnie. An Zhe siłą woli kontrolował drogę spory przez swoje ciało. Trzy minuty później ujrzał kiełkujące strzępki białej grzybni i zarodnik pojawił się w jego prawej dłoni.

Kiedy umieszczał go w swoim ciele, był wielkości połowy jego pięści. Od tego czasu urósł dwukrotnie.

Obejrzał go starannie w świetle lampy gazowej. Na końcach strzępków zarodnika znajdowały się subtelne rozgałęzienia, przypominające poroże. Były śnieżnobiałe i przezroczyste, jak zmieniające kształt płatki śniegu.

Dotknął go lewą ręką i wypuścił grzybnię, która czule owinęła się wokół niego. Czuł jego żywotność. Zarodnik był już prawie dojrzały. Nie wiedział dokładnie, kiedy to nastąpi, ale czuł, że lada moment.

Ich grzybnie nie będą już ze sobą splątane, a zarodnik stanie się grzybem, który będzie mógł funkcjonować samodzielnie. Kiedy tylko dojrzeje, automatycznie go opuści, jakby został zdmuchnięty przez wiatr.

Wysianie zarodnika było instynktownym działaniem grzyba. Gdzie zostanie zasadzony? Czy wyrośnie w odległej przyszłości? An Zhe nie wiedział. Czuł tylko zawroty głowy przed nadchodzącym rozstaniem jakby cały świat miał zostać rozdzielony.

W tym momencie z korytarza dobiegł hałas. Spora uniosła grzybnię, zdając się nasłuchiwać. Drżąc, przesunęła ją w kierunku źródła dźwięku, jakby przyciągał ją magnes o przeciwnym biegunie. Młodzieniec wyciągnął rękę i mocno ją złapał. Na szczęście, zanim wszedł Lu Feng, zdążył ukryć maleństwo w swoim ciele.

Pułkownik stanął w drzwiach i obserwował go z uniesionymi brwiami.

Wstawaj – powiedział.

Chłopak posłusznie wstał, aby coś zjeść. Tak spędzili kilka kolejnych dni. An Zhe pomagał Xi Beiowi gotować i sprzątać w kopalni, podczas gdy Lu Feng często wychodził na zewnątrz. Młodzieniec bał się, że mężczyzna nie wróci, lecz ten za każdym razem powracał bezpiecznie. Czasami łapał niewielkiego latającego ptaka i oddawał go do ugotowania.

Znacznie częściej pozostawali w jaskini, nie mając nic do roboty. Po pochłonięciu wszystkich tutejszych książek młodzieniec przeczytał pułkownikowi romans i całą księgę z ilustracjami broni. Zrobił to na prośbę Sędziego, który był zbyt leniwy, by sam po nie sięgnąć.

W końcu zaczęli grać w szachy, używając niewielkich kamyczków. To były prościutkie gry, takie jak „pięć w rzędzie”, latające szachy itp. Lu Feng najpierw go ich nauczył, a potem grali ze sobą. An Zhe sporo przegrywał i mało wygrywał. W duchu podejrzewał, że pułkownik podłożył mu się kilka razy, bo za każdym razem, kiedy chłopak odniósł zwycięstwo, mężczyzna lekko się uśmiechał.

Macie świetne relacje – powiedział im Xi Bei przy kolacji. – W jaskini były zakochane osoby i dziadek udzielił im ślubu. – Westchnął cicho i odłożył pałeczki. – Chciałbym się zakochać, ale nie ma tu już innych ludzi.

Lu Feng milczał, lecz An Zhe pocieszył chłopca:

W bazie są ludzie.

Pomimo że było ich zaledwie 8000.

Xi Bei wyglądał na uspokojonego i energicznie uniósł pałeczki.

Po siedmiu dniach łączność wciąż nie została przywrócona. Chłopiec przekazał im złe wieści, że nie mają wystarczająco dużo pożywienia nawet na dwa dni. Musieli wybrać się do ruin oddalonego o kilka kilometrów miasta w poszukiwaniu zapasów.

Zostawili więc dziadkowi trochę suchej żywności i spakowali do plecaków resztę grzybów i suszonego mięsa oraz kilka butelek wody. Xi Bei wziął z kuchni małą kuchenkę spirytusową. Zanim wszyscy ludzie w kopalni zginęli, mieli zwyczaj chodzić do miasta po zaopatrzenie, więc byli bardzo dobrze wyposażeni.

Kiedyś była tu droga gruntowa, którą mogliśmy jeździć na rowerze – oznajmił chłopiec lekko zmartwionym głosem. – Teraz jest tu tyle piachu, że jest to niemożliwe.

An Zhe przed wyjściem obrzucił niechętnym spojrzeniem stojące w kącie rowery. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Lu Feng położył ręce na jego ramionach.

Kiedy wrócimy, zabiorę cię na przejażdżkę – powiedział leniwie.

Już wszystko przygotowali i byli gotowi do otwarcia pokrywy jaskini, gdy z jej głębi dobiegł odgłos powolnych, ciężkich kroków.

Młodzieniec się odwrócił. W przyćmionym świetle zza zakrętu wyszedł chudy starzec, trzymając się ściany. Jego włosy były siwe i zmierzwione, a kąciki ust drżały jak płomień świecy na wietrze.

Xi Bei zrobił krok naprzód.

– …Dziadek?

Starzec bez wyrazu wpatrywał się w niego zamglonymi oczami. Sprawiał wrażenie, że go nie rozpoznaje. Nagle otworzył usta.

Ja też pójdę – oznajmił.

Chłopiec przytrzymał go za ramię.

Zostajesz tutaj. Wrócimy za dzień lub dwa i przyniesiemy jedzenie.

Staruszek znów przemówił swoim ochrypłym głosem:

Ja też idę.

Nie zważając na perswazje chłopaka, mężczyzna wciąż powtarzał to zdanie. Dzięki temu uporowi jego nieruchoma twarz wyglądała zaskakująco przytomnie. Zmusiło to Xi Beia do spojrzenia na Lu Fenga.

Sędzia długo przyglądał się starcowi, aby ostatecznie rozkazać:

Weźmy go ze sobą.

W odpowiedzi chłopiec pomógł dziadkowi wyjść. Mężczyzna szedł chwiejnym krokiem i każdy, kto by go zobaczył, wiedziałby, że skąpane w mroku życie tego człowieka dobiegało końca.

Przy wyjściu z jaskini pułkownik się odezwał:

Ja go wezmę.

Xi Bei potrząsnął głową i wziął staruszka na plecy.

Dziadek jest bardzo lekki.

An Zhe popatrzył na kościste ciało starca. Choroba tak go pochłonęła, że został tylko szkielet. Wyszli na powierzchnię i zatonęli w blasku słońca. Młodzieniec zmrużył oczy. Przyzwyczajenie się do światła znowu zajmie trochę czasu.

Zobaczył, jak stary człowiek na plecach Xi Beia zamyka oczy. Jego oblicze pokrywały brązowe plamy, które pojawiały się u kresu ludzkiego życia, lecz w promieniach słońca miał spokojną twarz. Jego usta się poruszyły.

Ludzie rosną na ziemi – powiedział.

Były to jedyne słowa wymówione przez staruszka w ostatnich dniach, które nie brzmiały nonsensownie. Spojrzał w szare niebo. Miało lekko zielony odcień i można było dostrzec zorzę, mimo że panował dzień. Nie tak jak dawniej.

Dostrajają pole magnetyczne – wytłumaczył mu Lu Feng.

An Zhe skinął głową. Nie rozumiał tego zdania, ale dopóki bieguny magnetyczne były w porządku, wszystko było w porządku.

Wędrowali przez głęboki i płytki piasek. Na otwartym pustkowiu czuli się tak, jakby byli jedynymi istotami żywymi. Wiatr wiał przez ogromne przestrzenie od dziesięciu tysięcy, może od stu milionów lat. Żywe stworzenia na ziemi się odrodziły. Niektóre wyginęły, inne powstały, lecz wiatr się nie zmieniał. Kiedy wpadał w szczelinę między kamieniami, przez pustkowie przebiegał dziwny jęk.

Usłyszawszy ten donośny skowyt, An Zhe spontanicznie chwycił róg rękawa Lu Fenga i dalej maszerował wraz z nim.

Pułkownik zerknął na niego przelotnie.

Mam cię ponieść?

Chłopak potrząsnął głową. Mógł iść o własnych siłach. Sędzia nic nie powiedział i znów spojrzał przed siebie.

Minęło sporo czasu i młodzieniec był zmęczony i trochę bolały go ramiona. Przez ostatnie kilka dni, kiedy zarodnik stopniowo dojrzewał, jego siła fizyczna wydawała się słabnąć. Chciał puścić rękaw Lu Fenga, a jednocześnie nie chciał tego zrobić.

Nadgarstek mężczyzny się poruszył i An Zhe zrozumiał, co to oznacza. Zirytował pułkownika, więc posłusznie go puścił. Wtedy Lu Feng wziął go za rękę.

Tłumaczenie: Dianthus

3 Comments

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.